Cyklady: promami z wyspy na wyspę

Na przełomie lipca i sierpnia 2008 zorganizowaliśmy sobie wakacje o jakich myśleliśmy już od kilku lat: zwiedzanie Grecji promami, skacząc z wyspy na wyspę. Odkładaliśmy to bo obawialiśmy się na początku, że się  umęczymy. Że, kiedy już dotrzemy na jakąś wyspę, to w upale będziemy musieli kilometrami włóczyć się z ciężkimi plecakami w poszukiwaniu kempingu. A kiedy się okaże, że nam on nie odpowiada, nie będziemy mieli już sił szukać czegoś innego. Okazało się to całkowicie pozbawione podstaw.

Najtańszym sposobem dotarcia do Grecji w lipcu 2008 okazał się rejsowy samolot LOT. 1050 zł w dwie strony, to było sporo taniej niż innymi liniami, łącznie z tanimi. Zastanawiałem się też nad opcją kolejową, przez Budapeszt, Belgrad, Sofię, Saloniki, ale w końcu została ona odrzucona. Żeby taka podróż miała sens powinniśmy jechać w nocy a w dzień zwiedzać. To by oznaczało jakieś 5 dni podróży w jedną stronę. Nie mieliśmy tyle czasu – zostało by nam za mało na Grecję.

Lotnisko w Atenach jest nowoczesne i czyste. Po przylocie dyskretnie się rozejrzeliśmy po nim, już szukając miejsca gdzie moglibyśmy przekimać w drodze powrotnej (wylot mieliśmy mieć ok. 4 rano). Okazało się, że można to zrobić gdziekolwiek. Obsługa bez problemu pozwala spać na podłodze, klimatyzacja aż tak bardzo nie ziębi, komunikaty nie są zbyt głośne. Nie bez powodu ateński port lotniczy jest laureatem nagrody Złotej Poduszki za 2007 rok.

Z lotniska przejechaliśmy do Pireusu. Można to zrobić autobusem lub metrem, które jak to bywa niemal wszędzie, jest droższe na ostatnich 2-3 przystankach przed lotniskiem. My użyliśmy szalonego autobusu bo chcieliśmy zobaczyć miasto nocą. Była to niezapomniana przejażdżka. Rzadko się spotka, żeby zwykły autobus komunikacji miejskiej przekraczał prędkość 100 km/h.

Port zaskoczył nas swoja wielkością i ruchem jaki się tam odbywa. A jest to tyko ruch pasażerski, bowiem towary przeładowywane są w zupełnie innej części. Kupiliśmy bilety w jednym z sennych kantorków, od gościa, który wyglądał jak z filmu z lat 60. I tu małe zaskoczenie. Okazało się że na miejscu ceny są o kilka euro wyższe niż przy zakupie przez internet.

Prom na Milos odchodził o godz. 6.00. Nasze bilety były oczywiście najtańsze (ok. 30 eur), na tzw. deck. Uprawniają one do zajmowania miejsc wszędzie z wyjątkiem miejsc w fotelach lotniczych – które maja osobne, droższe bilety. Można natomiast zajmować miejsca w restauracjach czy barach i większość ludzi tak właśnie robi. Obsługa przegania w umiarkowany sposób. Czasem, jeszcze w trakcie postoju w porcie, stara się wyrzucać ludzi na zewnętrzny pokład, ale kiedy prom ruszy nikt już na nic nie zwraca uwagi.Nie zauważyłem również, by ktoś kiedyś sprawdzał czy siedzący w fotelach mają właściwe bilety.

Muszę jednak powiedzieć, że zajmowanie miejsc na zewnątrz to najgorszy pomysł z możliwych. Tylni pokład na ogół zadaszony jest jak plażowa smażalnia ryb: falistym, półprzezroczystym czymś. Jest tam albo bardzo gorąco, albo – kiedy prom zmienia kurs względem wiatru – wieje tak, że głowę urywa. To samo jest oczywiście na pokładach bocznych.

Tak więc dużo lepiej jest w środku, gdzie działa klimatyzacja i nie ma hałasu od wiatru. A już całkiem najlepiej znaleźć sobie zaciszne miejsce na podłodze i rozłożyć karimatę i śpiwór. Tak właśnie robiliśmy, kiedy się w tym wszystkim zaczęliśmy orientować.

Nasz pierwszy prom nazywał się „Agios Georgios”. To – jak większość tamtejszej floty – raczej wysłużona jednostka. Ale przyzwoita. Zajęliśmy miejsca w restauracji, na burcie, blisko okien. Minusem tej lokalizacji było to, że co jakiś czas podchodził do nas ktoś z obsługi i zabraniał kłaść się na kanapie. Nie przejmowaliśmy się tym zbytnio.

Reklama