Na Paros zawitaliśmy na dwa ostatnie dni naszej wyprawy. Na przystani powitał nas biały wiatrak i jak zawsze czekał na nas niezawodny tłum naganiaczy proponujących noclegi. Z trzech campingów wybraliśmy Krios, bo był z basenem oczywiście. A do tego zlokalizowany nas samym morzem. Na miejscu przeżyliśmy mały wstrząs, gdy po rozbiciu namiotu zobaczyliśmy na drzewach wokół mnóstwo dość ohydnych i pokaźnych robali. Okazało się jednak, że to tylko pozostałość po ich przepoczwarzeniu się. Zdaje się, że chodziło o cykady.
W „przycampingowej” knajpie kelnerka próbowała nas naciąć starym sposobem, że niby się pomyliła i na zwróconą uwagę bardzo przepraszała. Sęk w tym, że próbowała z nami tak dwa razy, a potem jeszcze widziałem jak na to samo próbowała z innymi ludźmi. Poza tym camping był dość przyjemny.
Miasteczko Paros to przede wszystkim promenada nad brzegiem, po której spacerują tłumy ludzi. Miasteczko chwali się wieżą, która zbudowana jest na fundamentach antycznych. Rzeczywiście, w murze widać jakieś fragmenty połamanych kolumn i innych tego typu elementów.
Drugiego dnia pojechaliśmy do miasteczka Naoussa. To ono dominuje na pocztówkach, które sprzedają na Paros. Przede wszystkim widnieje na nich coś w rodzaju Wenecji, czyli domy zlokalizowane nad samym morzem. Miejsce okazało się przyjemne, ale z Wenecją niewiele mające wspólnego. Tyle jej było co na tych pocztówkach, kilka domów. I jakoś my nie byliśmy w stanie złapać tak ciekawego kadru. Może stan wody był za niski?
Z Paros popłynęliśmy do Pireusu.